Prorocze słowa: nic na siłę!

Myślałem, że wypuszczając premierowy film na kilka dni przed świętami Wielkiej Nocy (premiera: 27 marca 2024 r.) Netflix uraczy nas jakąś romantyczną historią związaną z tą okolicznością. To mogłoby złagodzić nieco niekorzystny bilans filmowy między Wielkanocą a Bożym Narodzeniem. Tymczasem „Nic na siłę” Bartosza Prokopowicza jest mizerną podróbką komedii romantyczno – obyczajowej pozbawioną oryginalności i wyrafinowanego dowcipu.

Anna Szymańczyk i Anna Seniuk. Fot. materiał promocyjny Netflixa

Film razi prymitywną stereotypowością, pseudo dowcipnymi dialogami (w tym infantylnymi pogaduszkami ze zwierzętami), przerysowanymi do bólu niewiarygodności postaciami i gdybym wyznawał narodowo – prawicowe poglądy, to rzekłbym, że „Nic na siłę” jest bardziej antypolskim filmem niż tak określone przez pewne środowiska „Pokłosie”. Ja wiem, że jako naród nie jesteśmy in gremio społecznością intelektualistów, ale (chcę wierzyć) też nie jesteśmy takimi półgłówkami, jak większość bohaterów omawianego filmu (patrz: Romek grany przez Pawła Koślika czy Zbyszek w interpretacji Piotra Roguckiego). A mogło nie dojść do kompletnej porażki, gdyby scenarzystki (Karolina Frankowska i Katarzyna Golenia) poszły bardziej w stronę romansu niż komedii. Niestety, wbrew tytułowi na siłę postanowiły stworzyć niby zabawną historię trochę czerpiąc z „Samych swoich”, „Blondynki” czy serii filmów Jacka Bromskiego z Panem Bogiem w tytule. I dlatego pewnie wyszło im „nic śmiesznego”, jak w tytule filmu Marka Koterskiego. Zaprzepaszczono nawet szansę na niestereotypowe zakończenie historii, ale za to wciśnięto "modny" wątek związku nieheteronormatywnego.

Anna Szymańczyk i Mateusz Janicki. Fot. Netflix

Film opowiada historię młodej dziewczyny imieniem Oliwia (w tej roli „gorące” po roli Zośki w „Znachorze” nazwisko, czyli Anna Szymańczyk wspomagana przez sześć dublerek),  która pracuje jako szefowa kuchni w jednej z wrocławskich restauracji. Pewnego dnia otrzymuje telefon, po którym zmuszona jest udać się w rodzinne strony, czyli na Podlasie, będący dla autorów filmu uosobieniem końca cywilizowanego świata i pustynią intelektualną. Oczywiście, zaraz po przyjeździe do Bodźków Oliwia wdeptuje w zwierzęce odchody (później tymże samym będzie potraktowana przez przelatujące bociany), zostaje obsikana przez kozę, utyka samochodem w błocie, spotyka podchmielonych szwagrów… Telefoniczny alarm okazuje się podstępem czy też „szopką” zorganizowaną przez jej babcię Halinę (niezawodna Anna Seniuk) z pomocą koła gospodyń „Girls of power”, niejakiego Jana Perzyny (Artur Barciś) i księdza proboszcza. W jego następstwie Oliwia musiała zaopiekować się gospodarstwem babci. Ale takich „nieczystych zagrań” wobec głównej bohaterki będzie jeszcze kilka, w tym to ze strony Kuby nie wiedzieć czemu podającego się za Wojtka (gra go wyrastający na czołowego amanta polskiego kina Mateusz Janicki).

Artur Barciś i Anna Seniuk. Fot. materiał promocyjny Netflixa

Niestety, miałkość fabuły i inne „grzechy” twórców powodują, że o ich filmie zapomina się w kilka kwadransów po zakończeniu oglądania. Nie pomaga zaangażowanie nie najgorszych aktorów, często ze znaczącym dorobkiem, by wymienić tylko Cezarego Żaka, Filipa Gurłacza, Magdalenę Smalarę, Paulinę Holtz czy niewymienionych w napisach Wojciecha Błacha i Mariusza Drężka. Po prostu nie mają oni tutaj czego grać, poza sztampowymi typami postaciowymi. Broni się jedynie podlaska przyroda pięknie sfotografowana przez brata reżysera, Jeremiego Prokopowicza i muzyka autorstwa Jana Sanejki. Podlasie i jego mieszkańcy wciąż czekają na prawdziwy, bez folklorystycznego zabarwienia film o nich.



Komentarze