"Złe dni" - dobry film, choć nie urywa wiadomej części ciała

 Film „Złe dni” włączyłem na Netflixie z czystej ciekawości i pod wpływem opisu w pewnym tygodniku z programem telewizyjnym. Przyznaję bez bicia, że współczesna kinematografia skandynawska, a norweska w szczególności (o duńskiej nie wspominając), jest mi – mówiąc eufemistycznie – słabo znana. A film ten to dzieło Norwega, Tommy’ego Wirkoli.

Aksel Hennie i Noomi Rapace. Fot. Netflix

Kinomani znają tego reżysera z filmów realizowanych nie tylko w jego ojczystym kraju, ale także na szeroko rozumianym Zachodzie. Dość przypomnieć takie tytuły, jak „Siedem sióstr” (z Willemem Dafoe i Glenn Close) czy „Hansel i Gretel: Łowcy czarownic”. Najczęściej są to filmy z gatunku horror, thriller lub science fiction. Nie inaczej jest też ze „Złymi dniami”, choć tutaj thriller wzbogacony jest elementami czarnej komedii, a zaczyna się jak małżeński dramat psychologiczny. Zatem dość bogaty synkretyzm.

Małżonkowie Lisa i Lars swoje najlepsze dni mają już za sobą, i to zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Ona jest mocno niespełnioną aktorką kojarzoną głównie z reklam środka na potencję dla mężczyzn. On reżyseruje kiepskie telenowele, jego plany wyreżyserowania filmu fabularnego spełzły na niczym. Nic więc dziwnego, że w małżonkach narasta frustracja, wzajemna niechęć i oskarżenia o bylejakość życia. Także w sferze materialnej, bo nad Lisą i Larsem wisi również obciążenie kredytowe. Kuleje także ich pożycie alkowiane (kobieta znajduje w tym zakresie wspomożenie w postaci kochanka). Wyjścia z sytuacji są dwa: albo dojść do porozumienia i dać sobie drugą szansę, albo zakończyć związek definitywnie i ostatecznie. Wyjazd małżonków do położonej na urokliwym bezludziu chaty zdają się zapowiedzieć chęć szczerej, oczyszczającej atmosferę rozmowy małżonków. Tymczasem w toku akcji na jaw wychodzą kompletnie inne zamiary Lisy i Larsa. On chce zabić żonę. Nie przypuszcza, że ona ma dokładnie takie same zamiary wobec niego. Oboje zaś nie są świadomi, iż w chacie oprócz nich przebywają trzej groźni zbiegowie z zakładu karnego. I mają wobec małżonków swoje zamiary. Dochodzi do walki, a właściwie do bardzo krwawej jatki (z użyciem tak niekonwencjonalnych narzędzi jak grabie czy kosiarka do trawy), której nie powstydziłby się Quentin Tarantino czy bracia Coen. Finał jest… albo nie napiszę (poza tym, że takiego zakończenia można się było spodziewać), bo może ktoś będzie chciał film Tommy’ego Wirkoli obejrzeć.

 

Andre Eriksen, Christian Rubeck i Atle Antonsen. Fot. Netflix

W sumie warto, bo na „Złe dni” składa się bardzo dobrze napisany scenariusz (poza reżyserem pracowali nad nim Nick Ball i John Niven), obfitujący w zaskakujące zwroty akcji, łączący elementy komiczno – groteskowe z typowymi dla thrillera, a nawet horroru, świetnie napisane dialogi, błyskotliwe, niepozbawione złośliwości (zwłaszcza w wątku „małżeńskim”) i humoru. Norweskie fiordy, piękne w swej surowości mistrzowsko sfotografował Matthew Weston, nastrój grozy uwydatnia muzyka Christiana Wibe’a. Bardzo dobrze aktorsko prezentuje się jako Lars Aksel Hennie (znany z takich filmów, jak „Łowcy głów”, „Marsjanin” i „Hercules”); jest przekonujący jako upokorzony przez napastników, tchórzliwy małżonek, jak i jako bezwzględny mściciel i cyniczny ocalony. Partnerująca mu Noomi Rapace („Millenium”, „Sherlock Holmes: Gra cieni”) prezentuje nieco zbyt „drewniane”, jak na mój gust aktorstwo, ale wydaje się, że nie dla tworzenia wybitnych kreacji Tommy Wirkola nakręcił „Złe dni”. Miały one być dostarczyć nade wszystkim służyć dobrej, acz niewysublimowanej specjalnie rozrywce. I ten cel został osiągnięty, bez pretensji do bycia arcydziełem.

 

 

 

Komentarze