Anna w szponach dzieciństwa - "Fisheye" Michała Szcześniaka

 „Fisheye” – pełnometrażowy debiut Michała Szcześniaka posiada wszelkie cechy interesującego kina gatunkowego, a jednak odnosi się wrażenie, że nie wszystko poszło tak, jak by tego oczekiwali widzowie, a może i sami twórcy.

Julia Kijowska jako Anna w filmie "Fisheye". Fot. materiały prasowe

Recenzenci piszący o tym filmie po jego premierze, która miała miejsce na ubiegłorocznym Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” (od 1 maja 2021 r. „Fisheye” jest dostępny na Netflixie) porównywali go do „Oldboya” Parka Chan-wooka czy „Pokoju” Lenny’ego Abrahamsona. Porównanie to wydaje się być tylko formalnym (wszystkie filmy dotyczą zniewolenia człowieka wbrew jego woli) i mocno naciąganym, bowiem - w pewnym skrócie rzecz ujmując – film Szcześniaka kończy się tam, gdzie wspomniane dzieła zagranicznej kinematografii się zaczynają.

Bohaterką „Fisheye” jest Anna Waterman, uzdolniona biotechnolożka, która pracuje nad nową metodą leczenia raka płuc. Poznajemy ją w momencie, gdy z sukcesem kończy swoje badania. Wraca do domu, by podzielić się sukcesem z partnerem Janem (w tej roli Wojciech Zieliński). Stwierdziwszy, że lodówka świeci pustkami postanawia udać się do osiedlowego sklepiku po szybkie zakupy. Ma wrócić za pięć minut. Ślad po Annie ginie jednak na kilka długich miesięcy obejmujących akcję filmu. Ginie dla bohaterów opowieści, nad którymi widz ma tę przewagę, że wie, gdzie znajduje się kobieta. Okazuje się, że została ona porwana i uwięziona w pokoju ze ścianami wyłożonymi dźwiękoszczelnymi materiałami, w którym obok urządzeń niezbędnych do codziennego funkcjonowania (umywalka, stół, taboret, prysznic, sedes) znajduje się tytułowy „fisheye”, czyli wizjer. To przez niego Anna (nazywana przez porywacza Alicją) obserwuje swoich rodziców (Ewa Błaszczyk i Mirosław Konarowski) wyjawiających pewne fakty z przeszłości ich córki nieznane jej samej, Jana, przyjaciół (wśród nich znajduje się Tomek grany przez Krystiana Wieczorka, z którym Annę wiązały relacje głębsze niż tylko przyjaźń) i śledzi poczynania komisarza policji (Andrzej Mastalerz), prowadzącego śledztwo w sprawie jej zaginięcia. Oni wszyscy nie wiedzą, iż Anna jest dosłownie za ścianą. Tymczasem między kobietą a jej oprawcą toczy się swoista gra, której przebieg nie może być wyjawiony z wiadomych względów w niniejszym tekście. Chyba nie będzie nadużyciem poinformowanie, że praźródło porwania tkwi we wczesnym dzieciństwie postaci. Autorzy filmu w bardzo wciągający (jak przystało na thriller psychologiczny) sposób pokazują kolejne etapy odkrywania tajemnicy z przeszłości.

Piotr Adamczyk jako Marek. Fot. materiał prasowy

Z opowiadaną historią znakomicie współgra sposób jego opowiadania. Przede wszystkim są niezwykle intrygujące zdjęcia Pawła Dyllusa wywołujące klaustrofobiczne doznania nie tylko bohaterki, ale i widza; jest mroczna, niepokojąca, chwilami psychodeliczna muzyka Agaty Kurzyk (nagrodzona na festiwalu w Koszalinie); intrygujący jest sposób pokazywania porywacza – najczęściej od tyłu lub jako zarys sylwetki (grający go, jakże daleki od swojego zwyczajowego emploi, Piotr Adamczyk ma do kreacji postaci Marka w zasadzie tylko głos tworzy tu jedną z ciekawszych ról w swoim dorobku). „Fisheye” jest przede wszystkim jednak popisem aktorskim Julii Kijowskiej, aktorki niezwykle sugestywnej, odwołującej się często do „naturalistycznych” sposobów pokazywania emocji granej postaci. Obserwując Kijowską w tym filmie ma się wrażenie, że obserwuje się przez wizjer autentycznie porwaną postać; wierzy się jej, gdy próbuje bagatelizować porwanie uważając je za pomyłkę, potem gdy rzuca wyzwanie porywaczowi, buntuje się, ale także gdy odczuwa bezsilność. Julia Kijowska za kreację Anny otrzymała ze wszech miar zasłużoną aktorską nagrodę na festiwalu „Młodzi i Film”.

 

Plakat filmu Michała Szcześniaka. Fot. materiał prasowy

Co zatem poszło nie tak? Otóż wydaje się, że scenarzyści (Szymon Bogacz, Michał Szcześniak i Piotr Tołoczko) przekombinowali, mówiąc eufemistycznie, z literacką stroną filmu. Można się o tym przekonać czytając opowiadanie „Majtki na lewą stronę” Bogacza, które legło u podstaw scenariusza lub dostępną w Internecie pierwotną wersję tegoż. Poczynione przez nich zmiany czynią historię Anny i Marka momentami niejasną, nie do końca przekonującą, samo zaś zakończenie filmu jest tyleż zaskakujące, co banalne.

 

Komentarze