Sylwestrowa rozpierducha - "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" Jana Belcla

 Udostępniając 28 grudnia 2020 roku film „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” Netflix wpisał się znakomicie w czas. Nie, nie pandemiczny, a sylwestrowo – noworoczny.

Julia Wieniawa i Mateusz Więcławek. Fot. materiał promocyjny

Akcja tego filmu, którym Jan Belcl debiutuje jako reżyser, scenarzysta i montażysta, dzieje się bowiem w swej zasadniczej części podczas sylwestrowej nocy. Do wypasionej willi Marka (Kamil Piotrowski), a w zasadzie jego rodziców, którzy postanowili przywitać Nowy Rok w górach, przybywa liczne grono jego koleżanek, kolegów i znajomych, by wspólnie zabawić się, jak przystało na tę wyjątkową w roku noc. Jest alkohol w nieograniczonej ilości, narkotyki i seks w różnych konfiguracjach (także homoerotycznych). Początkowa część retrospekcji, podczas której widz poznaje przebieg wydarzeń sylwestrowej zabawy, to ekspozycja, mająca na celu pokazanie kilku bohaterów zabawy i łączących ich koneksji. Gdyby nie pierwsza scena, w której aspirant Grzegorz Dąbrowski (Michał Meyer) i inspektor Kwaśniewski (Adam Woronowicz), a przy okazji i widz oglądają efekt „zabawy”, przypominający jako żywo zwielokrotniony obraz z willi Romana Polańskiego po masakrze dokonanej w niej przez członków sekty Mansona, można by sądzić, iż fabuła poprowadzona zostanie w kierunku dramatu obyczajowo – psychologicznego. Wszystko zmienia się jednak w momencie, gdy grana przez Julię Wieniawę Anastazja znajduje w jednym z pokoi pistolet. Już Antoni Czechow pisał, że „jeśli w pierwszym akcie powiesiłeś strzelbę na ścianie, to w kolejnym musi wystrzelić”, więc Belclowi nie pozostaje nic innego, jak postąpić zgodnie z zasadą wybitnego dramaturga.

Wydaje się jednak, że scenarzysta i reżyser w jednej osobie poszedł w tej wierności „strzelbie Czechowa” za daleko. W apogeum tej rozwalanki godnej najbardziej prymitywnej gry komputerowej nie wiadomo, kto kogo i dlaczego zabija, tym bardziej, że w pierwszej części filmu autor dość pobieżnie zarysował konflikty i wzajemne animozje dzielące niektóre postaci (chodziło głównie o to kto z kim się przespał, choć nie powinien). Dobrze sfotografowana przez Cezarego Stoleckiego i dynamicznie zmontowana przez Belcla dość długa scena wzajemnego zabijania się bohaterów, w której sztuczna krew bryzga w ilościach nieograniczonych wywołuje skojarzenia ze słynną sceną umieszczoną przez Quentina Tarantino w filmie „Pewnego razu… w Hollywood”, tyle, że pozbawiona jest symboliki i amerykańskiego „luzu”, wprowadzającej do tamtego filmu elementy czarnej komedii. A taką miał być również  – jeśli wierzyć słowom dystrybutora -  film „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”.

Monika Krzywkowska i Nikodem Rozbicki. Fot. materiał promocyjny

Słabo to wyszło Janowi Belclowi. Jeśli w jego filmie pojawia się humor, to dość przaśny i w warstwie językowej mocno nie pasujący do wieku bohaterów, a dowcipy zalatują sucharami. Nie śmieszą sceny z gejami, którzy wyzywają się nawzajem od pedałów; raczej niezabawny jest mormon wiodący dysputy o seksie z… Jezusem podczas uprawiania tegoż z dwiema nimfomankami (z jedną 40 – latką też nie jest zabawniej). Dość marnie jest też pod względem aktorskim (pewnie z powodu szkicowej konstrukcji postaci), choć trudno nie dostrzec częściowo zakończonych sukcesem starań Moniki Krzywkowskiej, by w roli mocno dojrzałej, mówiąc kolokwialnie, Glorii stworzyć wiarygodną psychologicznie postać czy Aleksandry Pisuli w roli Oliwii. Najpełniejszą postacią w filmie jest w mojej ocenie Pizza Boy poruszająco zagrany przez Adama Bobika, którego można było niedawno oglądać jako Bronisława Żwirskiego w serialu „Król”. To trochę mało, jak na tak wielkoobsadowy film, jakim jest ten Jana Belcla. Film, z którego tak naprawdę zapamiętuje się piosenkę „House of the rising sun” zespołu The Animals.

Komentarze