Przez te oczy, te oczy Bieleni... - o "Bożym Ciele" przed Oscarami
Kiedy piszę te słowa,
do Oscarowych rozstrzygnięć pozostały już tylko godziny. Niebawem pewnie się
przekonamy (obym się mylił), iż sukcesem filmu „Boże Ciało” była jedynie nominacja do tej najbardziej
prestiżowej nagrody filmowej.
Dla mnie osobiście
liczy się najbardziej to, że Jan Komasa,
rocznik ’81, stworzył bardzo dobry film, praktycznie dla każdego widza, wartościowego
tak pod względem opowiadanej historii, jak i artystycznej (patrz: zdjęcia Piotra Sobocińskiego jr. i muzyka Evgueniego
Galperine’a i Sachy Galperine). A w marcu na ekrany wejdzie jego „Sala
samobójców. Hejter”, która, jak sądzę, powtórzy sukces filmu sprzed 9 lat.
Źródeł sukcesów „Bożego Ciała” należy upatrywać w
bardzo dobrym scenariuszu autorstwa Mateusza
Pacewicza (rocznik ’92), który zainspirował się prawdziwymi wydarzeniami
sprzed kilku lat. Pacewicz opowiada historię Daniela, warunkowo zwolnionego z
zakładu poprawczego, w którym przebywa za pobicie ze skutkiem śmiertelnym i na
skutek pewnych okoliczności „zostaje” księdzem w niewielkiej miejscowości na
Podkarpaciu, w sposób niezwykle lapidarny i skondensowany. Trudno się doszukać
w scenariuszu, a przez to w filmie, scen niepotrzebnych, nic nie wnoszących do
fabuły czy akcji. Podobnie rzecz ma się z dialogami, aktorzy grający
poszczególne role nie wypowiadają tutaj zbędnych słów, wiele dzieje się na ich
twarzach, czy w ledwie zauważalnych gestach. Widać to najlepiej, gdy przyjrzymy
się rodzicom ofiar wypadku samochodowego. Ale również w postaciach ważniejszych
dla całości filmu, takich jak główny bohater, Daniel vel ksiądz Tomasz, grany
przez Bartosza Bielenię.
Ten młody
aktor (rówieśnik scenarzysty) tworzy poruszającą postać, wykorzystując do jej
stworzenia praktycznie jedynie oczy. Nie ukrywam, iż jest to umiejętność, którą
u aktorów cenię niezwykle wysoko, a za mistrzów w tym względzie uważam Maję
Komorowską i Anthony’ego Hopkinsa. Teraz do tego duetu dołączył Bartosz
Bielenia. Dostrzegli to również reżyser do spółki z operatorem, gdyż często
kamera pokazuje twarz aktora w dużych zbliżeniach. Wyrażają one wiele, żeby nie
powiedzieć wszystko. Są zamyślone, gdy chłopak nie wie, jak ma zareagować na
okoliczności; narkotycznie powiększone, gdy Daniel znajduje się pod wpływem
środków pobudzających lub zaskoczony sytuacją… W oczach Daniela/Tomasza zobaczyć
też można niepokój, strach, zamyślenie, radość, pewność. Są fascynujące i powodujące
ciarki na ciele widza. Do tego dochodzą sugestywne gesty, taki jak na przykład
przygryzanie warg. Minimalizm środków aktorskiego wyrazu i maksymalny efekt!
Podobnie jest w przypadku Aleksandry
Koniecznej, grającej kościelną Lidię, osobę w sposób pośredni poszkodowaną w
wypadku będącym źródłem traumy części mieszkańców małomiasteczkowej wspólnoty i
jednocześnie matkę Marty (Eliza Rycembel),
która staje po stronie księdza – przebierańca w jego konflikcie ze środowiskiem
i przedstawicielem władzy uosabianej przez wójta (Leszek Lichota). Bardzo dobre role zagrali w „Bożym Ciele” także Łukasz Simlat (prawdziwy ksiądz Tomasz)
i Tomasz Ziętek jako „Pinczer”,
kolega Daniela z poprawczaka.
Ciekawa historia,
bardzo sprawnie i obiektywnie opisana przez scenarzystę i zrealizowana przez
reżysera i operatora, świetnie zagrana przez znakomitych aktorów (także w
epizodach) dobrze wróży polskiemu kinu, jak kania dżdżu potrzebujących młodych,
zdolnych twórców, którzy godnie zastąpią odchodzących mistrzów kina polskiego.
I na pewno należy do nich Jan Komasa, bez względu na to czy z Oscarem, czy tylko z szansą na statuetkę.
Komentarze
Prześlij komentarz