Zza kulis Fabryki Snów - o filmie Quentina Tarantino
Najnowszy film Quentina
Tarantino „Pewnego razu… w Hollywood” trwa prawie trzy godziny. Trochę przydługo
jak na mój gust, ale czego się nie robi, by zobaczyć spełnienie „amerykańskiego
snu” aktora z mojego ukochanego Teatru Współczesnego w Warszawie!
Dość szybko, niestety,
okazuje się, że z wielkiej chmury mały
deszcz: Rafał Zawierucha jako Roman Polański przemazuje się przez ekran w
sumie przez kilkadziesiąt sekund (z czego przez sporą część tego czasu pokazywany
jest od tyłu), wypowiada w sumie jedno zdanie (do psa), markując domniemane dialogi
z filmową żoną, Sharon Tate (Margot Robbie), potraktowaną notabene przez Tarantino
jak blondynka z niewybrednych dowcipów (vide: scena w kinie, gdy aktorka ogląda
siebie na ekranie). Bo generalnie okazuje się, że „Pewnego razu… w Hollywood”
nie jest filmem o dramacie, jaki rozegrał się w willi polskiego reżysera przy
Cielo Drive 10050 w Beverly Hills w nocy z 8 na 9 sierpnia 1968 roku., choć –
paradoksalnie – wątek nowych gwiazd Hollywood, czyli Tate i Polańskiego, jest paralelnym
do wątku głównego.
A tym jest historia
fikcyjnych postaci, choć wzorowanych na znanych Quentinowi Tarantino postaciach
ze świata kina. Rick Dalton to aktor, który najlepsze lata ma już za sobą.
Musiały być one naprawdę udane, o czym świadczyć może status materialny byłej
gwiazdy, a także fakt posiadania osobistego kaskadera – dublera, Cliffa Bootha,
który jest tez jego kierowcą. W role tych bohaterów wcielili się: Leonardo
DiCaprio i Brad Pitt, którzy tworzą duet doskonały pod każdym względem. Panowie,
czyli Dalton i Booth, próbują, po kilku latach spędzonych na planach w Europie,
odzyskać swoja pozycję w Fabryce Snów, co okazuje się zadaniem niezbyt łatwym.
Jest to natomiast dla Tarantino doskonała okazja do pokazania kulis Hollywood
lat 60. minionego wieku. Pokazanego w charakterystyczny dla twórcy „Pulp
Fiction” i „Bękartów wojny” sposób, czyli odbrązowiony, w krzywym zwierciadle.
Specyficzny humor Tarantino odbija się tu w wielu dialogach, scenach i
postaciach. Nawet finałowa jatka (też częsty motyw w filmach tego reżysera) nie
wywołuje przerażenia, a wręcz przeciwnie: wybuchy śmiechu na widowni (nastrój
grozy pojawia się w scenach z członkami sekty Charlesa Masona). Prześmiewczo
pokazane zostały gwiazdy ówczesnych ekranów, takie jak aktor Steve McQueen,
producent Marvin Schwarz (świetna epizodyczna rola Ala Pacino) czy – zwłaszcza –
Bruce Lee. Z drugiej jednak strony niezwykle pieczołowicie odtworzono realia
ówczesnego Hollywood: ulice, po których snują się dzieci – kwiaty, plakaty,
banery, obowiązująca wtedy moda znakomicie sfotografowane przez Roberta Richardsona… No i muzyka dobrana reprezentatywnie dla tamtej
epoki! Ogląda się to i słucha przednio.
A jeśli uświadomimy
sobie, że role równie małe, jak nasz Rafał Zawierucha (choć mówione), zagrali w
tym przedostatnim (zgodnie z zapowiedzią reżysera) filmie Tarantino zagrały
takie tuzy, jak wspomniany już Pacino, ale także: Bruce Dern, Kurt Russell czy
Luke Perry, to wybaczamy reżyserowi niespełnienie polskich oczekiwań i dajemy
się porwać z rozmachem zrealizowanej opowieści, której nie zaszkodziłoby
usunięcie pewnych scen, a nawet wątków.
Komentarze
Prześlij komentarz