"Rocketman" - wyimki z biografii Eltona Johna
Każda
niemal recenzja filmu „Rocketman” w reżyserii Dextera Fletchera rozpoczyna się
od wspomnienia obrazu „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera, który gościł na
ekranach polskich kin w ubiegłym roku.
Porównanie to jest w
dużej mierze uprawnione, bowiem w obydwu filmach bohaterami są gwiazdy pop
kultury: Freddie Mercury („Bohemian Rhapsody”) i Elton John („Rocketman”). Pierwszy
z nich jest typowym filmem biograficznym, pokazującym w miarę skrupulatnie skończone
dzieje solisty zespołu Queen. Tymczasem Dexter
Fletcher i scenarzysta Lee Hall
w swoim filmie, mającym polską premierę 7 czerwca 2019 roku, oparli swoją
historię na pewnej części życia Eltona
Johna, którą opowiedzieli w formie „zatoczonego kręgu”. Artystę poznajemy
podczas terapii w ośrodku dla uzależnionych od przypadłości wszelakich. A tych
Eltonowi nie brakowało; w swoim życiu zmagał się z alkoholizmem, kokainizmem,
zakupoholizmem, seksoholizmem i bulimią. Przede wszystkim jednak, jak wynika z
filmu, zmagał się on z brakiem miłości, akceptacji (także z powodu orientacji
seksualnej) i samotnością. Źródeł tych problemów piosenkarza twórcy upatrują w
dzieciństwie Reginalda Dwighta (bo
tak naprawdę nazywał się wykonawca „Sacrifice”), znaczonego odrzuceniem przez
ojca (nie uznawał bycia mięczakiem), brakiem zainteresowania ze strony matki,
zajętej sobą i układaniem sobie życia z nowym partnerem. Tylko babcia dostrzega
w nim talent muzyczny i to ona prowadza kilkuletniego wnuka na lekcje gry na
pianinie, co jest zaczątkiem jego drogi do późniejszej sławy i kariery. Nie
najlepiej układają się stosunki dorosłego Eltona z ludźmi, którzy chcą kierować
jego życiem i działalnością artystyczną nie bez zysku głównie dla siebie.
Stosunki z nimi oparte są w dużej mierze właśnie na hipokryzji i wyrachowaniu.
Historia Eltona Johna zawiera mocny element dydaktyczny, ostrzegający młodych
adeptów show biznesu przed czyhającymi na nich niebezpieczeństwami. Dodajmy
uprzedzająco: dydaktyzm nie jest tu nachalny, a musicalowa (nie hagiograficzna)
forma opowieści czyni całą historię bardzo strawną i barwną (także z powodu
barwności postaci głównej filmu lubującego się w ekstrawagancji stroju i wyglądu).
Zawiedzeni mogą się
czuć ci, którzy oczekiwali na filmową prezentację największych, najbardziej
rozpoznawalnych przebojów Eltona Johna, takich jak „Nikita”, „Candle in the
wind”, „Border song”, których w „Rocketmanie”
po prostu nie ma (jest za to ‘Crocodile
rock” i „I’m still standing”). Utwory stanowiące ścieżkę dźwiękową filmu
Fletchera są w warstwie tekstowej uzupełnieniem charakterystyki emocjonalnej
głównego bohatera. Widzowie nie będą natomiast zawiedzeni grą Tarona Egertona, który rewelacyjnie
ukazuje Eltona Johna jako odrzuconego w dzieciństwie człowieka (świetna scena z
podpisywaniem płyty na prośbę ojca), rozkapryszonego gwiazdora, łatwo popadającego
w gniew i ulegającego pokusom świata show biznesu. Aktor, wykorzystując dobrze
napisany scenariusz, tworzy pełnokrwistą postać, która wywołuje nie tylko
pozytywne odczucia. Nieźle też śpiewa piosenki z repertuaru Johna. Wrażenie
robią też choreograficzne sceny zbiorowe sfilmowane w konwencji onirycznej,
odrealnionej z użyciem slow motion. Jednym słowem: „Rocketman” kino rozrywkowe na
bardzo wysokim poziomie i niepozbawione sprzecznych emocji.
Komentarze
Prześlij komentarz