"Aszantka" - dramaturgiczna galanteria w Teatrze Telewizji
Konia z rzędem temu,
kto powie, dlaczego Jarosław Tumidajski, etatowy reżyser warszawskiego Teatru
Współczesnego (ostatnio wyreżyserował w nim „Trzecią pierś” Ireneusza
Iredyńskiego) wybrał na swój debiut w Teatrze Telewizji „Aszantkę” Włodzimierza
Perzyńskiego.
Sztuka Włodzimierza
Perzyńskiego miała już w telewizji trzy realizacje – ostatnią, w 1994 roku
wyreżyserował Andrzej Łapicki, obsadzając w tytułowej roli Małgorzatę Pieńkowską
(Maria z „M jak miłość”), aktorkę, którą – sądząc po lekturze jego pamiętników –
wyjątkowo sobie cenił. Jarosław Tumidajski rolę Władki powierzył Paulinie
Gałązce z Teatru Ateneum. I był to zdecydowanie dobry wybór. Aktorce udało się
w sposób przekonujący, choć momentami przy użyciu zbyt farsowych środków wyrazu
pokazać metamorfozę dziewczyny – kobiety, która z zakompleksionej,
nieokrzesanej panienki z nizin społecznych (była córką stróża) staje się
wyrachowaną, bezkompromisową utrzymanką bogatego ziemianina Edmunda Łońskiego
(bardzo dobra rola Marcina Przybylskiego, aktora o ogromnych możliwościach,
zbyt rzadko jednak wykorzystywanego poza macierzystym Teatrem Narodowym) wiodącego hulaszczy tryb
życia, a następnie ekskluzywną prostytutką bez skrupułów wykorzystujących bogatych
panów na stanowiskach.
Komedia powstała w 1906
roku i w tymże wystawiona w Teatrze Miejskim we Lwowie mogła nawet szokować
tematyką, a także być ciętą satyrą na społeczeństwo półświatka i jego bogatą
klientelę. Ba, można by się tutaj także doszukiwać paraleli z krytyką młodopolskiego
chłopomaństwa krytykowanego przez Wyspiańskiego w „Weselu”. Oto bowiem prosta
dziewczyna, trochę dzikuska (stąd jej przydomek „aszantka” nawiązujący do nazwy
XIX-wiecznego plemienia afrykańskiego Aszanti) staje się obiektem zainteresowania,
a potem i uczucia wysoko postawionego w hierarchii społecznej obywatela
ziemskiego. Niestety, nieprzystawalność tych światów, dążeń bohaterów i
powierzchowność relacji między nimi musi doprowadzić do tragedii. „Aszantka”
Włodzimierza Perzyńskiego to taka, w skrócie rzecz ujmując, historia będąca
pomieszaniem „Pigmaliona” Shawa ze współczesnymi „galeriankami”. Dziś trudno
szukać w tej sztuce jakiegoś głębokiego drugiego dna zmuszającego do wstrząsających
refleksji. Bardziej należy ją traktować jako klasyczną dramaturgiczną
galanterię, którą od czasu do czasu wypada (?) przypomnieć kolejnym pokoleniom
teatromanom.
I tak też potraktował
ją, jak się wydaje, Jarosław Tumidajski. Nie ma tu więc żadnego
uwspółcześniania na siłę ponad stuletniej sztuki (jedynym elementem nie z epoki
są zastosowane przez scenografów, Katarzynę Sobańską i Marcela Sławińskiego,
zwiewne zasłony i zastawki, kontrastujące ze stylowymi ciężkimi meblami). Jednym
z powodów wystawienia „Aszantki” mogłaby być chęć dania szansy aktorom na
stworzenie wybitnych kreacji. W przedstawieniu Tumidajskiego kilkoro z nich
wykorzystało tę szansę, choć materiał literacki, który dostali nie był oszałamiający,
bowiem Perzyński swoje postaci kreśli dość grubą kreską, bez niuansowania. Przede
wszystkim brawa należą się Katarzynie Dąbrowskiej, która jako Viola daje popis
talentu komediowego i prezentuje dość szeroki wachlarz możliwości jako aktorka
charakterystyczna; z drugiego planu wybija się Magdalena Warzecha jako Gosposia,
przekonuje Arkadiusz Janiczek jako baron Kręcki. I to by było na tyle.
Komentarze
Prześlij komentarz