Ja cię nie mogę, ale to była "Ekspedycja"!
Zapowiadana jako „błyskotliwy
przykład odnowienia gatunki powiastki filozoficznej” sztuka „Ekspedycja”
Wiktora Szenderowicza, która miała premierę w Teatrze Telewizji 4 lutego 2019
roku okazała się… no właśnie, czym? Kapiszonem?
A mogło być całkiem
nieźle. Wojciech Adamczyk, reżyser „Ekspedycji”, wyreżyserował dziesięć lat
temu w warszawskim Teatrze Współczesnym inną sztukę Wiktora Szenderowicza „Ludzie
i anioły”. Spektakl do dziś utrzymuje się w repertuarze, zachwycając nie tylko
poruszaną tematyką, ale także znakomitymi kreacjami Sławomira Orzechowskiego i
Andrzeja Zielińskiego. Bezpośrednia jego transmisja na małym ekranie
przyciągnęła przed telewizory w kwietniu 2016 roku wielu widzów.
„Ekspedycja” jest opowieścią
o młodym wysłanniku ONZ, niejakim Albercie (gra go Adrian Zaremba), który swoje
imię zawdzięcza wielkiemu imiennikowi, Schweitzerowi (oryginalny tytuł utworu Szenderowicza
brzmi „Imiennik Schweitzera”), francusko – niemieckiemu teologowi i filozofowi,
laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla za założenie szpitala w Gabonie. Dociera on
do Plemienia Końca Świata i przywozi tubylcom artykuły pierwszej potrzeby, w
tym żywność, środki czystości i lekarstwa. Wielopokoleniową tradycją tego północnego
ludu jest kanibalizm, który sami oni określają jako „ludzka dieta”. Ambicją
młodego przybysza jest wyeliminowanie tego ich zwyczaju (drugim jest powszechne
złodziejstwo). Obiecuje wodzowi Ludu Końca Świata, iż mogą oni dostać większe
dary, jeśli tylko zrezygnują ze swych okrutnych przyzwyczajeń. Wódz zgadza się
na stopniowe ograniczenie „ludzkiej diety” (przyrzeka, że on sam i jego współplemieńcy
nie będą zjadać kobiet i dzieci Karaczurów, sąsiadów zza rzeki). Dość szybko
okazuje się, iż są to tylko czcze obietnice, mające na celu jedynie wyłudzenie
kolejnych darów od ONZ. Wkrótce wychodzi też na jaw, że przed Albertem był na
Końcu Świata inny wysłannik Thomas (to jemu ludożercze plemię zawdzięcza
najnowsze osiągnięcia techniki), który padł ofiarą kanibali. Jego ocalały
wspólnik, zwany Keczapem (Sławomir Grzymkowski), musiał przyjąć zwyczaje
tubylców. W tle mamy miłość Alberta do Femy, córki wodza (Martyna Byczkowska).
Ma ona za zadanie spowodować kolejny przyjazd mężczyzny na Koniec Świata
ciężarówką wypełnioną kolejnymi darami. Wodzowi pomaga w tej intrydze jego
teściowa, Agunia, która nawiązuje w tym celu rzekomy kontakt duchami rzeki.
Można domniemywać, że
satyra utworu Wiktora Szenderowicza miała smagać pazerność pozornie biednych
ludzi, ośmieszać błędną politykę i działalność pozarządowych organizacji
pomocowych. A może miała to być również satyra na współczesną cywilizację? Niestety,
w inscenizacji zafundowanej widzom przez Teatr Telewizji otrzymaliśmy żenującą
przypowiastkę – baśń dla średnio rozgarniętych dzieci o złych kanibalach i
naiwnych białasach. W dodatku okraszoną strasznie amatorsko i jakby chałupniczo
zaprojektowanymi strojami i malunkami na twarzach bohaterów. Ani oni w tym
anturażu śmieszni, ani groźni. Aż żal patrzeć na aktorów pokroju Cezarego Żaka,
Marty Lipińskiej czy Krzysztofa Dracza. Trzeba mieć nadzieję, że taką porażką
nie okaże się przedstawienie „Pan Ein i problemy ochrony przeciwpożarowej”
Szenderowicza, nad którym Wojciech Adamczyk pracuje właśnie w Teatrze Współczesnym
w Warszawie. Premiera już w kwietniu.
Komentarze
Prześlij komentarz