"Mamma Mia: Here we Go Again!" - super film do słuchania
Dziesięć lat miłośnicy
muzyki zespołu ABBA, filmu i musicalu „Mamma Mia!”, gdzie odgrywała ona
fundamentalną rolę, czekali na swoistą powtórkę z rozrywki.
Do polskich kin film „Mamma
Mia: Here We Go Again!” trafił w piątek, 27 lipca 2018 roku (zaledwie 9 dni po
premierze światowej). Wbrew temu, czego można by było oczekiwać, obraz
wyreżyserowany przez Ola Parkera na podstawie autorskiego scenariusza nie jest
sequelem, a prequelem. Rok po śmierci Donny Sheridan, głównej bohaterki filmu z
2008 roku (granej przez Meryl Streep), jej córka Sophie (Amanda Seyfried)
przybywa na grecką wyspę Kalokairi („zagrała” ją chorwacka wyspa Vis), by po
remoncie otworzyć hotel prowadzony przez swoją rodzicielkę. Na tę imprezę
zaprasza przyjaciółki Donny: Rosie (Julie Walters) i Tanyę (Christine Baranski),
którym wyznaje, że jest w ciąży, a ojciec dziecka, Sky (bardzo sympatyczna w ostatecznym
rozrachunku rola Dominica Coopera) postanowił robić karierę w Stanach
Zjednoczonych. Historia Sophie zdaje się zaczyna biec torami życia jej matki, która
również była samotną matką, bo nie wiedziała, który z jej trzech partnerów jest
ojcem dziewczyny. Sam, Harry i Bill pojawili się dopiero na ślubie Sophie;
teraz też zostali zaproszeni na otwarcie Hotelu Bella Donna. Film „Mamma Mia: Here
We Go Again!” opowiada właśnie historię tych trzech związków miłosno –
erotycznych młodej Donny (gra ją brytyjska aktorka Lily James). Jednocześnie toczy
się opowieść o Sophie, przygotowującej się do kontynuacji dzieła swojej matki.
Ta paralelność opowieści początkowo wprowadza pewną dezorientację, głównie ze
względu na podobieństwo aktorek: Seyfried i James. Ale cała ta fabuła zdaje się
nie mieć jakiegoś fundamentalnego znaczenia dla całego filmu, który jak się
łatwo domyślić powstał, jak sądzę po to, by pokazać piosenki zespołu ABBA
stworzone przez Benny'ego Anderssona i Björna Ulvaeusa (obaj
panowie są producentami wykonawczymi filmu i pojawiają się na ekranie –
zachęcam do uważnego oglądania).
I
po raz kolejny okazuje się, że piosenki ABBY są wiecznie żywe i wciąż mają
ogromną siłę oddziaływania. Sprawiają, że słuchający od razu wpadają w
wyśmienity nastrój, nawet jeśli ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia; ci,
którzy narzekali na poziom wykonawczy Meryl Streep i Pierce’a Brosnana w
pierwszej części „Mamma Mia!”, słuchając w obecnej części na przykład Hugha
Skinnera (młody Harry), docenią umiejętności tych pierwszych artystów. Ścieżkę
dźwiękową filmu Ola Parkera tworzy kilkanaście utworów, w tym kilka
powtórzonych (także w wersji instrumentalnej) z obrazu Phyllidy Lloyd oraz
kilka mniej znanych piosenek ABBY. Zostały one pokazane z dużo mniejszym rozmachem
inscenizacyjnym i choreograficznym niż w poprzedniej „Mamma Mii!”, przez co
film ma momentami dość nużące tempo, ale zbiorowe sceny taneczno – wokalne są
równie imponujące jak przed dziesięciu laty. Wzrusza gościnny występ Meryl
Streep w piosence „My love, my life”, imponująco wypada duet Cher (gra babcię
Sophie) i Andy’ego Garcii w utworze „Fernando”… Generalnie: świetny film do
słuchania.
Komentarze
Prześlij komentarz